Opis. (1) Włóczęga zostaje skazany na najwyższy wymiar kary. Obrońcy sugerują uniewinnienie mężczyzny starając się wykazać, że za zbrodnią stoi znany seryjny zabójca, Richard Ramirez (Lou Diamond Phillips). Adwokat Kit (Bellamy Young) udaje się do Kalifornii, gdzie w celi śmierci osadzono Ramireza i próbuje wydobyć z mordercy
Dzień pierwszy - 28 lipca 2015. Rajbrot - Dobra. Dystans - 25 km. Suma podejść - 733m. Na szlaku: Rajbrot 330m, Łopusze Wschodnie 579m, Łopusze Zachodnie 651m, Rozdziele Dolne, Przełęcz Widoma, Góra Kamionna 801m, Góra Pasierbiecka 764m, Tymbark, Dobra 490m. "Wędrowanie necesse est" - trawestacja znanego powiedzenia jest mottem tej wędrówki. Jest ona o tyle odmienna od niemal wszystkich poprzednich, że nie ma konkretnego wielodniowego planu, a jest wielką improwizacją konstruowaną z dnia na dzień. Czyli: dzisiaj idę tam, a jutro się zobaczy". Na pierwszy dzień plan był prosty, - busem do Rajbrotu, stamtąd znaną i wielokrotnie przemierzaną trasą na Pasierbiecką Górę, dalej niebieskim do Tymbarku, a dalej bez szlaku asfaltem do Dobrej, gdzie mieszka kolega. Jako zadeklarowany śpioch, na szlak wyruszyłem około wpół do jedenastej. Piękna lipcowa pogoda zniewalała, ale też zachęcała do wędrówki. Przez Rajbrot przebiega niebieski szlak, którym mijając Orlika, ruszyłem pod górę w stronę Łopusza Wschodniego. Pożegnawszy piękną panoramę północną, zagłębiłem się w leśne ostępy. Na środku drogi natknąłem się na trzy grzyby, ale były to jedyne kapelusze jakie tego dnia i tego lata znalazłem. Drogę przez las znam doskonale, toteż po chwili zameldowałem się na szczycie Łopusza Wschodniego. Szczyt może nie jest wysoki, ale dostarcza kolejnych widoków na południe. Otwiera panoramę Pasma Łososińskiego i Limanowskiego, eksponując z prawej Górę Kamionną, w kierunku której zmierzam. Trud i wysiłek zmagania się z górą (he he...), postanawiam uczcić kawałkiem świetnej czekolady. Zarekomendował mi ją kolega i ani trochę nie rozminął się z prawdą. Czekolada była rewelacyjna! Kontemplując piękno mijanej okolicy, minąłem Łopusze Zachodnie i przez pola pełne zbóż, chaszcze słodkich czernic i nieco zdziczałe jabłoniowe sady, zszedłem do Rozdziela. Szybko przekroczyłem drogę asfaltową i wspiąłem się na Widomą, skąd spojrzałem na dopiero co odwiedzone Łopusza i odbiłem węższą dróżką w stronę pobliskiej Góry Kamionna. Któryż raz tu już byłem... By nie powtarzać starej marszruty przez Pasierbiec, na rozstajach utrzymałem się na szlaku niebieskim. Za Pasierbiecką Górą jego oznakowanie jest czytelniejsze dla nadchodzących z przeciwka, ale od czego jest się starym wędrowcem... Maszerując drogami leśnymi, polnymi i asfaltowymi, obok starej chaty doszedłem do Tymbarku, skąd regularną drogą asfaltową - o zgrozo - bez szlaku - dotarłem do kolegi w Dobrej, gdzie podjął mnie na pięknej, pachnącej wonnym drewnem, przytulnej werandzie. Dzień drugi - 29 lipca 2015. Dobra - Lubomierz-Rzeki. Dystans - 23 km. Suma podejść - 1238m. Na szlaku: Łopień 951m, Przełęcz Rydza-Śmigłego 696m, Mogielica 1170m, Przełęcz pod Krzystonowem 880m, Krzystonów, Jasień 1051m, Polany, Rzeki 770m. W nocy polało. Tak zresztą wynikało z prognoz, dlatego też chytry plan obejmował nocleg u kolegi ;-) Ale i tak chętnie do niego zaglądam. Na Łopień ruszyłem bez szlaku. Znam nieco te okolice, więc przez łąki doszedłem do lasu, od którego droga doprowadziła mnie do szlaku. Łopień minąłem z marszu, acz po drodze zdarzyło mi się żerować na borówkach, malinach i czernicach. Przełęcz Rydza Śmigłego śmignąłem bez zatrzymywania się i po raz kolejny zaliczyłem szczyt Mogielicy. Lubię Polanę Stumorgową. Z jej najwyższego punktu można podziwiać szerokie panoramy, co obecnie nieco straciło na znaczeniu z racji postawienia wieży widokowej na szczycie najwyższej góry Beskidu Wyspowego. Ale można tu także zabiwakować, czy tylko na chwilę się zatrzymać. Ja jednak wytrwale napierałem przez góry i doliny, by minąwszy Polanę Wały, przy Jasieniu na pięknej Polanie Skalne zajrzeć do koliby i powędrować dalej szlakiem. Od Jasienia lubię odcinek do Rzek. Niby idzie się przez las, ale co chwile otwiera się kolejna polana i co jedna to piękniejsza. Są całkiem puste, wręcz dziewicze, są zabudowane małym domkiem właściwie już w lesie, są i zamieszkałe, ale przytulne i malownicze, z nieodłącznym pierwiastkiem dzikości i surowości. Trzeba pilnować oznaczeń, które momentami gdzieś się zapodziewają, zwłaszcza na Polanie Przysłopek, gdzie za asfaltem trzeba trzymać się ścieżki biegnącej w prawo do drzewek przy łące, by tam odnaleźć oznaczenia szlaku. W Rzekach jakoś mocno ciągnęło chłodem. Wilgoć i chłód skłoniły mnie do poszukania miejsca pod namiot gdzieś wyżej, ale gdy trafiłem na podwórko nad główną drogą asfaltową, dostałem propozycję przespania się pod dachem za niewielką opłatą, z czego po chwili wahania skorzystałem. Dopadły mnie tam dwie młodziuteńkie szczebiotki, z których jedna koniecznie chciała wszystko wiedzieć, więc połowa mojego ekwipunku służyła za pomoc dydaktyczno - demonstracyjną, a do tego musiałem jeszcze opowiadać o swoich wędrówkach, co przy zainteresowaniu słuchaczy nader chętnie czynię. :-) Dziewczynki wcześnie poszły lulu, ja zaś wykonałem jednoosobową naradę sztabową nad mapą Gorców, zatwierdziłem plan, podłączyłem smyrfona do ładowarki, po czym wsunąłem się do przytulnego puchacza i smacznie zasnąłem. Dzień trzeci - 30 lipca 2015. Rzeki - Baza Namiotowa Gorc. Dystans - 17 km. Suma podejść - 1000m. Na szlaku: Rzeki 670m, Nowa Polana 841m, Głębieniec, Świnkówka, Gorc Kamieniecki 1133m, Baza Namiotowa Gorc1117m, Przysłop 1187m, Baza Namiotowa Gorc 1117m. W Rzekach bywał Papież Jan Paweł II za swoich młodszych lat, kiedy jako "Wujek" przemierzał górskie szlaki. Zatrzymał się właśnie w tym domu, w którym spałem i ja... Z przyjemnością obejrzałem zdjęcia i wysłuchałem wspomnień. Śniadanie wciągnąłem szybko i sprawnie. O jedenastej skoro świt ;-) byłem już na szlaku. Plan był niesprecyzowany: wejść na Gorc Kamieniecki, odwiedzić bacówkę w której niegdyś spałem, dojść do Bazy Namiotowej Gorc i stamtąd gdzieś dalej, może na Luboń. Minąwszy Świnkówkę, gdzie kontemplowałem piękne widoki, wyszedłem na łąkę, z której przeszedłem do bacówki. W wakacje miała powodzenie i chyba pełny stan, bo obok stały jeszcze dodatkowo dwa namioty. Przez piękną polanę powędrowałem zatem do Bazy. W bazie sympatyczne bazowe zaproponowały, bym został tam na noc. Właściwie nigdzie mi się nie spieszyło, a ta wędrówka miała być bardziej włóczęgą niż nabijaniem kilometrów, więc przystałem na taką propozycję. Miałem jednak trochę energii w nogach, więc postanowiłem zostawić plecak i przejść się jeszcze choć kawałek po okolicy. Akurat jedna z będących tam dziewczyn - Beata miała podobny plan, więc połączywszy siły, przeszliśmy kawałek w stronę Jaworzyny, gdzie wpół drogi jest piękna polana na Przysłopie i tam podziwialiśmy imponującą panoramę Tatr. Było już późne popołudnie, toteż tak niebo jak i oświetlone zachodzącym słońcem granie Tatr, połyskiwały mocnymi barwami zachodu. Z ostatnim światłem dnia powróciliśmy do Bazy, gdzie wkrótce przy ognisku rozbrzmiały dźwięki gitary i po gorczańskich halach spłynął w doliny rozśpiewany zew gór... Dzień czwarty - 31 lipca 2015. Baza Namiotowa Gorc. Nie uwierzycie. Zostałem w bazie na cały dzień. Bazowe - Basia i jej pomocniczka Kornelia tak mnie namawiały, że uległem... Totalny luz i obozowe życie. Pierwszy dzień mojego górskiego wędrowania, kiedy nie założyłem na grzbiet plecaka i nie przeszedłem choćby kilkunastu kilometrów. Wyspałem się jak zawsze do syta, wykonałem poranne ablucje i w bazowej kuchni przyrządziłem śniadanie. Wczorajsze towarzystwo już wyszło na szlaki, ostatni wędrowcy zbierali się do wymarszu. Ja zaś ...zostałem. Rozglądam się po bazie i po chwili wpadam na chytry plan. W namiocie bazowym wisi koszulka z nadrukiem bazy GORC, a przy niej wisi kartka z reklamowym hasłem: "Ona może być Twoja za jedyne 25 zł..." Po bazie krząta się młoda dziewczyna - Kornelia - młodsza bazowa, więc zaczynam realizować tenże plan. Proszę ją by usiadła sobie za stolikiem na którym wisi karteczka. Nieświadoma mojego podstępu siada, ustawiam jej pozę i po chwili zdjęcie gotowe. Dopiero po chwili pokazuję i tym samym wywołuję kontrowersje. Załoga bazy proponuje, by może dopisać przy kwocie jedno zero, ale nawet 250 w tym podstępnym kontekście to według mnie za mało :) Zdjęcie budzi ogólną radość, a ja zapowiadam jego publikację na blogu za wyraźną adnotacją, że chodzi oczywiście o żart sytuacyjny. Bo tak też jest w istocie. W bazie panuje bowiem wesoły i przyjacielski nastrój i prawdziwie górska atmosfera. Przyglądam się panelowi słonecznemu sprzężonemu z akumulatorem przez regulator, ale zestaw coś nie za bardzo działa, więc doprowadzam go do tymczasowej używalności z pominięciem regulatora. Potem biorę się za rąbanie drzewa, by energię przeznaczoną na wędrówkę, spożytkować na coś przydatnego. Co chwilę ktoś przychodzi do bazy. A to indywidualni piechurzy, a to wycieczka szkolna. Właśnie nadeszła czereda dzieciaków z opiekunami i okazuje się, że są ze szkoły do której uczęszczała Kornelia. Więc atmosfera staje się jeszcze przyjaźniejsza, woda na herbatę miętową bulgocze w kociołku i robi się rojno i gwarno. Nadchodzi pora obiadowa. Dowiaduję się, że będą racuchy bananowo-jagodowe, co poważnie napędza mój apetyt. Kornelia staje przy kuchni, a reszta towarzystwa znosi porąbane przeze mnie drwa. Zaiste, dzisiejsze danie było znakomite, ale trzeba będzie odpracować ten poczęstunek i rozprowadzić nieco energii. Kiedy inni bazowicze po uczcie oddają się słodkiemu lenistwu, ja ponownie przerabiam opasłe drewniane kloce na małe, mniejsze i najmniejsze drewienka. Nie jest to lekkie zajęcie, ale wolę budować krzepę niż gnuśnieć. Mniejsza siekierka przypomina mi indiański tomahawk. Niegdyś tą straszliwą bronią władałem swobodnie, toteż i teraz zabieram się do treningu. Powrót do dawnej świetności zajmuje chwilkę, po której toporek zatapia się w pniu po krótkim locie. Dzisiaj w bazie nie mam wrogów ;-) Kornelia chyba pozazdrościła mi machania ciężkim Fiskarsem i także postanowiła mieć przerąbane ;-) Udzieliłem jej krótkiego instruktażu, zlokalizowałem apteczkę pierwszej pomocy i donośnym głosem ostrzegłem ewentualne ofiary. ;-) Jednak moje obawy okazały się płonne, a młoda dama zdobyła kolejną sprawność bazową. Powoli nadchodził wieczór. W naradzie sztabowej ustaliliśmy, że wybieramy się na hale Gorca Kamienieckiego by obejrzeć zachód słońca. Do tego czasu do bazy zaczęli się schodzić wędrowcy, z których część podchwyciła nasz plan. O słusznej porze wyszliśmy w stronę szczytu Gorca i zeszliśmy na pobliską halę. Na niewielkim pagórku są ławki i stolik - znakomite miejsce do kontemplowania ostatnich chwil dnia. Słońce już chyliło się ku zachodowi, na bezchmurnym niebie dając ciepłą pomarańczową poświatę, malującą okolice w barwy soczystej i głębokiej palety żółci, pomarańczu z niewielką domieszką różowiejącej czerwieni. Na koniec dnia zdążali do bazy ostatni wędrowcy. Przywitaliśmy ich na naszym punkcie obserwacyjnym i zaprosili do obejrzenia malowniczego spektaklu. Trzech gentelmenów okazało się nie tylko amatorami teatru natury, ale okazali się nadzwyczaj obficie wyposażeni w wielość dóbr kulinarnych, jak i tych, które doskonale wzmacniają więzy towarzyskie. Na stoliku momentalnie pojawiły się kabanosy, ogóreczki, grzybki, a gustowne szklaneczki olśniewająco mieniły się wodą ognistą, połyskującą w promieniach właśnie zachodzącego słońca. Tak wyśmienitej uczty zaprawionej kunsztem wieczornych gości, dawno nie widziałem. Z jednej strony zachodzące słońce, z drugiej wschodzący księżyc budowały magię miejsca i chwili. Czegoś takiego nie sposób doświadczyć w zadymionych knajpach mrocznych dolin. Góry i ludzie gór potrafią niemal z niczego stworzyć to, co między ziemią a niebem jest kwintesencją przygody wśród przyrody. I niczego nie mamy tu ani za mało, ani w nadmiarze, choć raz jest mniej, a raz więcej... Przed zapadnięciem gęstego zmroku zrobiliśmy porządek i wróciliśmy do bazy. W bazie zaś zapłonęło ognisko, zabrzmiały dźwięki gitary, po hali niósł się śpiew z dominującą nutą radości, wesela i w harmonii dobrego towarzystwa. Ludzi tej nocy było do oporu, wszystkie namioty bazowe miały pełne obłożenie, moja trumienka zresztą też, a kolega Tadeusz - nasz rewelacyjny barista, spał pod chmurką, a dokładniej pod świerkiem. :) Pozostanie w bazie na cały dzień i na noc, było zatem doskonałym posunięciem. :) Dzień piąty - 1 sierpnia 2015. Baza Namiotowa Gorc - Baza Namiotowa Lubań. Dystans - 18 km. Suma podejść - 790m. Na szlaku: Mraźnica1180, Gorc Młyniecki, Młynne, Ochotnica Dolna 489m, Lubań 1225m, Baza Namiotowa Lubań 1211m. Włóczęga ma to do siebie, że jest wielką improwizacją i nie musi trzymać się szlaku. Co więcej, jak pokazuje przykład dnia poprzedniego, włóczęga nie musi polegać na włóczeniu się ;-) Lenistwo stacjonarne też dopuszczam. Po nadprogramowym bazowaniu, przyszedł wreszcie czas na wyruszenie w drogę. Od Tadeusza dowiedziałem się o świetnej ścieżce poza szlakiem, przechodzącej obok posadowionej nieco na uboczu bacówki. Po śniadaniu większość wczorajszych piechurów wyszła na szlaki, a trzon bazy oddawał się przenajróżniejszym przyjemnościom. Ci zaś, którzy wyruszali do bazy na Lubaniu, mieli jeszcze czas do wyjścia. Powoli zwinąłem swój majdan, pożegnałem się z przemiłą obsługą bazy z przyległościami ;-) po czym lekko dociążony plecakiem, ruszyłem w stronę Gorca Młynieckiego. Gorczańskie krajobrazy są niezwykle urzekające. Wielość grzbietów i masywów poprzecinanych dolinami obsypanymi wioskami i osadami uzupełniają dalsze formacje Beskidów i królujących na południu Tatr. Łagodność Gorców sprzyja budowaniu bacówek, jako że spora część tych gór leży poza obszarem Parku Narodowego. Owce na halach widać już coraz rzadziej, ale bacówki pozostały, służąc wędrowcom za znakomite schronienie. Po kontemplacji przepięknych widoków w znakomitej pogodzie, schodzącą w dół zbocza krętą stokówką począłem i ja schodzić w dół. Kopy słomy to widok rzadki już na polach z racji coraz powszechniejszej mechanizacji. Jednak nie wszędzie wielki kombajn jest w stanie dojechać, przez co położone wyżej pochyłe poletka bronią się skutecznie przed postępem cywilizacyjnym. Tu wciąż tradycyjne narzędzia takie jak kosa są jeszcze w użyciu. Dzięki temu, krajobraz gór ma wciąż ponadczasowy wygląd. Świetnie się idzie bez szlaku. Można pójść gdziekolwiek oczy poniosą, choć tym razem cel jest określony. Dochodzę do wsi Młynne, odnajduję znany mi szlak niebieski i podążam nim do Ochotnicy Dolnej. Pod knajpką zatrzymuję się na drugie śniadanie i ruszam dalej. Na opłotkach spotykam koleżanki z bazy na Gorcu, które wyszły znacznie wcześniej i schodziły szlakiem, czyli krótszą trasą. Kasia i Aga są obładowane, zwłaszcza Kasia w żaden sposób nie hołduje doktrynie Fast & Light. Jej plecak z podopinanymi dodatkami wygląda jak bagaż zawodowego szerpy. Przez chwilę dotrzymuję im towarzystwa, jednak tempo dziewczyn wybija mnie z rytmu wędrówki. Proponują, bym szedł przodem, na co chętnie przystaję i napieram swoim tempem pod górę. Po dojściu do czerwonego szlaku (GSB) na grzbiecie, zatrzymuję się, by poczekać na dziewczyny. Nadchodzą po dobrych dwudziestu minutach, ale widać, że bagaż daje im w kość. Kasi pożyczam swoje kijki - odda mi na Lubaniu. Znowu przez krótki odcinek wędrujemy razem, ale ich częste odpoczynki mi nie sprzyjają, więc daję na Lubań jako forpoczta. Po drodze chłonę przepiękne widoki, coraz szerzej roztaczające się na okolice w miarę zdobywania wysokości. Na szczycie Lubania zauważam zaawansowane przygotowania do postawienia wieży widokowej. Fundamenty już zalana, a wokoło widać rozmach prac. Przy krzyżu papieskim co i rusz ktoś kontempluje południowy horyzont, ja sam także pasę oczy cudnym widokiem. Nieco poniżej rozłożyła się baza namiotowa. Gdy tam dochodzę, Święto Naleśnika trwa w najlepsze, a drużyn uczestniczących w konkursie jest naprawdę sporo. Widać ogromne zapasy, z których mogę skorzystać, co skwapliwie czynię. Wcinam kilka naleśników, choć muszę się dzielić patelnią i miejscem na piecu z innymi smakoszami. Przysłuchuję się nawoływaniom zachwalającym coraz to kolejne wersje naleśnika, nierzadko bardzo wymyślne, ale zawsze niesamowicie wesołe. Miasteczko namiotowe rozrosło się dzisiaj na maksa - w bazie komplet w namiotach bazowych i gęsto od namiotów gości przybyłych na Lubań. Korzystam ze sporego audytorium i robię prezentację testowanego właśnie ultralekkiego śpiwora puchowego od Małachowskiego. A wieczorem tradycyjne śpiewy przy ognisku i wesołe imprezowanie. Dzień szósty - 2 sierpnia 2015. Baza Namiotowa Lubań - Tylmanowa. Dystans - 7 km. Na szlaku: Baza Namiotowa Lubań 1211m, Pasterski Wierch 1100m, Makowica 857m, Tylmanowa 392m. smacznie chrapią, a ja zrywam się naprawdę skoro świt, bo dzisiaj umówiłem się z koleżanką na wędrówkę do Urbanka. Muszę więc zejść z Lubania, dotrzeć do Tylmanowej i jakoś połapać okazje do domu. Po wyjściu z bazy staję pod szlakowskazem i chwilę podążam za znakami zielonymi i czerwonymi. Jednak niebawem czerwone znaki opuszczam i kieruję się nieco w lewo i w dół. Zatrzymuję się jeszcze by nazbierać jagód na pierogi. Słoiczek jest mały, ale i tak dwadzieścia minut mi to zabiera. Górna część szlaku jest bardzo widokowa. Czas goni, ale nie sposób nie rozejrzeć się szeroko i choć przez krótką chwilę ogarnąć horyzont. Na szczęście czas mam dobry, więc dodatkowa zwłoka mieści się w chronometrażu. W dolnych partiach stoku oznakowanie jest niezbyt czytelne, ale się nie przejmuję. Jest dróżka, więc i tak zejdę w dół do wsi, co też po niedługiej chwili następuje. Dochodzę jeszcze do wiaty przystankowej i składam kijki. To nieomylny znak, że niespełna tygodniowa włóczęga właśnie została zakończona. Teraz tylko kilka przesiadek i na czas dojeżdżam do domu. Po szybkim przepaku z koleżanką wyruszam na kolejne kilkanaście kilometrów wędrowania. A Beskid Wyspowy i Gorce czekają na kolejną włóczęgę... Całość zdjęć na mojej Pikasie -
Włóczęga ze strzelbą Hobo.With.a.Shotgun.2011.PLSUBBED.UNRATED.BRRip.XviD BiDA(wgrane polskie napisy)Wersja bez cenzury.avi • GATUNEK: Kryminał, Przygodowy, Thriller, Akcja Bohaterem filmu jest bezdomny (Rutger Hauer), któremu znudziło się przyglądać bezprawiu dziejące
W tym roku po raz kolejny kisimy się w naszym pięknym kraju... Mając więc w planie dłuższy wyjazd rozważamy gdzie by tu pojechać, gdzie nas jeszcze nie było? Dochodzimy do wniosku, że praktycznie najlepiej znamy obrzeża Polski, a sam środek jest terenem praktycznie nieznanym. Tam więc się kierujemy. Pierwsze dłuższe postoje robimy w okolicach Bełchatowa. Koło Szczercowa, na skraju sosnowego lasu, jest sobie takie miejsce, gdzie na małej przestrzeni osiedliło się kilkaset kapliczek. Jedne świątki z zadumą patrzą w dal, inne strzygą gdzieś wzrokiem z ukosa, niektóre patrzą nam prosto w oczy i nieco sprawiają wrażenie zdziwionych… A inne zdają się drzemać, jakby odsypiały jakąś zarwaną noc. Kapliczki tu nie są standardowe. Każda jest nieco inna i ma swoją historię powstania. W każdą z nich wmontowane są najróżniejsze przedmioty codziennego użytku - koryta, ramy okienne, krzesła, kosze na bieliznę, drabiny czy znaleziony w lesie drut. Ma to ponoć nie tylko zastosowanie praktyczne, ale również symboliczne - przywracania użyteczności porzuconym, starym, pozornie niepotrzebnym już przedmiotom. Ma to też symbolizować możliwość zmian - to że powszechnie się wydaje, że ktoś lub coś zostało stworzone do określonego celu, nie oznacza przeznaczenia na amen. Zawsze jest czas i możliwość zawrócenia z obranej drogi - znalezienia nowego, innego powołania i celu w życiu. Jest kapliczka pszczelarska. Z ciekawą koroną. W korycie. W chomącie. Z kolumienkami. Drzewny wąsacz. Ten jakiś taki biedny… Jakby zmarznięty? Szopka. Tylko niemowlak jakiś już podrośnięty Część kapliczek poświęcona jest różnym wydarzeniom historycznym. Inne poczuły się zmęczone i postanowiły odpocząć na miękkiej, wygrzanej trawce. Nie sposób nie wspomnieć o właścicielu terenu. Mieszka tu pan Bernard - emerytowany żołnierz, dawny podpułkownik a obecnie lokalny artysta. Mamy przyjemność poznać gospodarza i z nim pogadać. Opowiada nam o swojej historii w wojsku, misjach w Libanie, na które jeździł z ramienia ONZ, zwiedzaniu Ziemi Świętej, co nieco zmieniło jego podejście do religii. O zwróceniu się w stronę Boga, chęci zmian i jakby odkupienia dawnych win, bo jednak kiedyś był fragmentem "machiny do zabijania". Na terenie obejścia są wystawki zdjęć z tamtych lat. Sam dom i terenowa pracownia rzeźbiarska prezentują się bardzo ciekawie. Plan założenia Kapliczkowa kiełkował stopniowo. Najpierw była jedna, ogromna kapliczka, która stała niedaleko obejścia. Gdy została skradziona, gospodarz uznał, że "przykleiła się" komuś, bo musiała się mu spodobać. I świadczy to o społecznym zapotrzebowaniu na kapliczki! Więc może warto robić kolejne? Potem przyszła pewna misja - chęć przywrócenia kapliczek w polskim krajobrazie, głównie tych z Jezusem frasobliwym, które niegdyś często stały na rozstajach dróg. Według pana Bernarda za bardzo rozpowszechnił się w Polsce kult maryjny, co wypchnęło z miejsc religijnych postać Chrystusa. Zwłaszcza tego przydrożnego, zadumanego, wspartego na ręce i zapatrzonego w dal. Gospodarz także marzy o tym, aby kapliczki jak dawniej były miejscem spotkań ludzi, gdzie przystaje się aby porozmawiać czy celowo spotyka dla wspólnych śpiewów. Tak jak było w czasach jego dzieciństwa. Maryjki też tu mają swój sektor! Nie to, żeby całkiem były zapomniane i odsunięte na boczny tor. Stróżujące przy kapliczce. Acz niektóre są chyba z lekka zawstydzone i zerkają tylko nieśmiało zza drzewa. Różni ludzie tu przychodzą. Niektórzy z okolicznych wsi przybywają się pomodlić, inni oczekują natychmiastowych cudów - no bo skoro tyle Jezusików zgromadzono naraz, to powinna być jakaś kumulacja działania, nie? Inni traktują miejsce jako galerie sztuki, muzeum osobliwości i powiew niesztampowości w nudnym i monotonnym krajobrazie. Wpadają również znudzeni turyści, którzy skoro już są w okolicy to wypada coś zwiedzić, a ktoś znajomy im polecił albo gdzieś napisali. Oprócz kapliczek jest tutaj także wybudowany schron. W środku mini muzeum bojowe - sprzęty, mundury, stare zdjęcia. Są też płascy żołnierze naturalnej wielkości. Piwniczki i inne betonowe umocnienia. Największe wrażenie robi na mnie drzewo obsiadnięte przez Chrystusiki. Metalowe niewielkie nagrobkowe rzeźby, zdjęte z krzyży, ale nadal z wyciągniętymi ku niebu rękoma. Niektórym zatarły się już twarze. Innym zlazła farba utworzyła na ciele ciekawe plamy - ni to tatuaż, ni to długo nieleczony parch… Części odpadły nóżki albo pokryła gęsta warstwa pajęczyn. Trochę toto upiorne, trochę smutne... Bo każda postać pochodzi zapewne z jakiegoś rozwalonego nagrobka. Pewnie już nie opłacanego, zdemontowanego i zrównanego z ziemią. A może na odwót - takiego, gdzie rodzina postanowiła zbudować bardziej wypaśny, bogatszy, z bardziej eleganckich marmurów? Według autora rzeźba ma upamiętniać naszych rodaków, którzy oddali życie za ojczyznę. Moim zdaniem miejsce skłania do zadumy i można go interpretować jeszcze też na wiele innych sposobów… Na kabaku miejsce też zrobiło wrażenie. Jeszcze długo widząc przydrożne krzyże mówiła: “On tu taki samotny wisi, może zabierzemy go do Kapliczkowa, tam będzie miał towarzystwo i będzie mu weselej!” Co ciekawe - wystrój Kapliczkowa nie jest stały, ulega ciągłym zmianom i przeorganizowaniu. Jeszcze niedawno przy wszystkich kapliczkach leżały dywany. Ponoć zaczęły gnić, wydzielać nieprzyjemny zapach, więc zostały usunięte. Strasznie mi żal, że nie udało się zobaczyć tego miejsca z dywanami. Nie wiem czemu mam ogromną sympatię i sentyment do dywanów w terenie. No ale jak zakisły - to siła wyższa. Został tylko niewielki sektor dywanowy, zasypany igliwiem, szyszkami i nieco już zarosły zielskiem... Ze znalezionych w internecie zdjęć wynikało, że były tu też instalacje artystyczne ze starych zegarów, lalek czy maskotek. Ich też nie zauważyliśmy. A kabak dostaje od gospodarza podarki - pocztówki, kredki i drewnianego, zdziwionego aniołka. Kabak stwierdza, że ów aniołek jest gatunkiem nietoperza i do końca wyjazdu zabiera go ze sobą do każdego zwiedzanego bunkra, aby mógł poznać swoich braci cdn
Zwalczanie żebractwa i włóczęgostwa. - Akty Prawne. Do domów pracy dobrowolnej przyjmowani będą w miarę możności i na własne życzenie żebracy i włóczędzy po zwolnieniu z domu pracy przymusowej, więźniowie po odbyciu kary, osoby o niepełnej zdolności do pracy oraz wszystkie inne osoby, nie mogące być w innej drodze zatrudnione lub nie mogące znaleźć innej pracy.
Dzięki podróżom przekonujesz się, ile jesteś wart – mówi Grzegorz Kapla, dziennikarz, podróżnik, pisarz, reporterAutor kryminału „Bezdech” zdradza, gdzie serwują najlepszą kawę na świecie, czym różni się turysta od podróżnika i dlaczego w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdziekolwiek na Kapla: Chcesz zapytać, czy dziś biegałem?Agnieszka Michalak: Ej, to ja zaczynam wywiad. Skąd wiesz, że właśnie o to chciałam spytać?Przeczytałem w twoim notesie. Kiedy piszesz o aferach – a ja pisałem o nich, gdy mieszkałem jeszcze w Świnoujściu – szybkie czytanie tekstu do góry nogami jest kluczową umiejętnością. Robisz wywiad z jakąś szychą, on ma na biurku stos papierów, czasem bardzo ważnych, nie chciałby, żeby ktokolwiek znał ich treść, udajesz, że pytasz o coś, co jest mu na rękę i czytasz. Zapamiętujesz sygnatury i daty. Potem wysyłasz mu zapytania w sprawie pisma takiego a takiego, a on nie wie, kto ci to ujawnił, gdzie ma przeciek…To biegałeś dziś czy nie?Oczywiście, staram się biegać codziennie – takie uzależnienie, bez drugiego dna. Dziś biegło się całkiem nieźle, bo było 18 stopni, a nie – jak wczoraj trasą biegniesz?Zależy czy spałem, czy nie, bo od początku epidemii moja bezsenność nieco się pogłębiła i porządne spanie bywa luksusem. Zwykle biegam godzinę. Wokół Starego Miasta w Warszawie, potem nad Wisłą, dalej przecinam któryś z mostów, bo po praskiej stronie wciąż jeszcze rośnie prawdziwy las. Na koniec próbuję wbiec po schodach na górkę maryjną. Kiedyś umierałem w połowie pierwszej próby, dziś znowu biegnę pięć mam budowy biegacza i nigdy nie osiągnę w tym sporcie sukcesu, ale ci, którzy walczą wbrew ograniczeniom imponują mi bardziej od tych, co zdobywają medale. Machamy sobie w trasie i wiem, że oni też mi kibicują. Lubię ten czas dnia, słucham TOK FM lub Trójki. Mądrzy ludzie o czymś dyskutują, a ja potem to komentuję na blogu „Kapla w drodze”.Wspomniałeś o twoim mieście, Świnoujściu. Opowiedz o swojej pierwszej poważnej podróży relacji Świnoujście – Warszawa?Raczej już Warszawa–Świnoujście. Bal szkolny mojej córki. To było naprawdę ważne, fryzjer, te sprawy. Powiedziałem, że będę. Spóźniłem się dwadzieścia minut, bo zapomniałem, że nie mogę przepłynąć w śródmieściu promem na rejestracjach innych niż to było?Dawno, nie pamiętam. Przecież wiesz, że nie używam kalendarza ani też, że nie masz żadnego numeru w telefonie i do nikogo nie dzwonisz, czekasz na telefony od tak. Nie mam książki teleadresowej w komórce i wolę do nikogo nie dzwonić, ale zawsze odbieram, albo oddzwaniam. Boję się też listów poleconych, które kiedyś oznaczały tylko już siwe włosy, kiedy opuszczałeś Świnoujście?Jasne. Kiedy piszesz o aferach, trzeba się spodziewać kłopotów, bo źli ludzie nie poddają się bez walki. Procesy o naruszenie interesów różnych ważnych osobistości, między innymi głowy państwa, trwały przed różnymi instancjami pięć lat. Żadnego nie przegrałem, ale miałem dość takiego życia. Rzuciłem to wszystko, wyjechałem w Karkonosze i zostałem przewodnikiem górskim. Pomyślałam, że czas na życie, które będzie całkowicie odmienne od tego, które wiodłem dotychczas. Z tamtego etapu zachowałem tylko umiejętność pisania, robienia zdjęć i zamiłowanie do był dobry czas. Mieszkałem w tych górach, chodziłem po nich z turystami, miałem prawdziwą męską przyjaźń. To nie są wysokie góry, ale potrafią dać w dupę. No i może nawet spotkałem miłość… Pomyślałem, że jeśli popracujemy w Warszawie, zarobimy na dom w górach. I nie będzie trzeba już mieszkać na staromiejskim poddaszu, ale w chacie, w której pachnie świerkowym drewnem i z której widać siwe szczyty. Ten plan powiódł się połowicznie. Moja ówczesna dziewczyna ma ten dom z kimś do stolicy przyjechałeś?Tak, na zaproszenie Joanny Rachoń z redakcji „MaleMan”, dla której robiłem wcześniej jakieś materiały, wywiady. Zacząłem pracę redaktora i miesięcznie zarabiałem tyle, ile wcześniej przez rok będąc freelancerem. Zresztą odkąd przestałem się utrzymać z malowania wysokich konstrukcji – kominów, latarń morskich czy mycia szyb w wieżowcach – żyłem z robić magazyny, to zupełnie inny rodzaj dziennikarstwa, niż pisanie do dzienników. Dziennik to głównie adrenalina, litry kawy i kilka paczek papierosów dziennie. Nie ma nic wspólnego ze sztuką. A tworzenie magazynu daje szansę, żeby po swojemu opowiedzieć świat innym ludziom, żeby podzielić się dobrymi historiami. To nie jest łatwe, bo dziś redaktorzy magazynów muszą iść na setki kompromisów, w tym reklamowych. To wymusza w jakimś sensie zakres tematyczny. Poza tym ludzie kupują kolorową prasę dlatego, że widzą na okładkach sławne osobistości. Na szczęście jeśli się tylko chce, można wciąż znaleźć sporo przestrzeni, żeby powiedzieć o świecie, w taki sposób, w jaki chcesz to zrobić. To wielki przywilej i dają ci podróże?Dzięki nim przekonujesz się, ile jesteś masz na myśli?Czy umiesz pokonać lęk przed samotnością, brakiem wygód, niebezpieczeństwem, wysiłkiem fizycznym. Kiedyś nie miałem takiego lęku, ale jestem w takim miejscu w życiu, że czas brać to pod uwagę. Podczas ostatniego wyjazdu – Kambodża, Wietnam, Laos, Tajlandia – brałem pod uwagę ewentualność, że mogę nie dać lata temu dałeś radę na pustyni…To zupełnie inna okoliczność. Przez pustynie jechałem z drużyną Poland National Team w rajdach cross country, naszą dakarową reprezentacją. To było zadanie drużynowe. Nie siedziałem w samochodzie sam, kiedy się zakopaliśmy to we dwóch z Mateuszem Szelcem, który prowadził w najtrudniejszym terenie. Mieliśmy telefon satelitarny, którego wprawdzie nigdy nie użyliśmy, ale nie było powodu do obaw. Zawsze ktoś by nas wyrwał z najgorszej kabały. Życie z kimś jest dużo łatwiejsze niż w pojedynkę. Dziś w podróże jeżdżę swoją pierwszą wyprawę?Prapierwszą odbyłem do NRD z ojcem. Wtedy można było przekroczyć tylko granicę z Niemcami. Przywiozłem pluszowego szopa pracza naturalnej wielkości. Pojechaliśmy pociągiem, bo samochodem byłby jeszcze większy kłopot z celnikami. A pierwsza podróż, w której poczułem się podróżnikiem a nie turystą, odbyła się różni się jeden od drugiego?Turysta to człowiek, którym w drodze ktoś się opiekuje. Podróżnik musi o wszystko zadbać sam. A, są jeszcze włóczędzy – to ci, którzy nie mają właściwie dokąd wrócić. Wciąż są w drodze. I ja siebie tak traktuję. Nie mam na końcu drogi domu jak pan Phileas Fogg, który po 80 dniach dookoła świata wie, że musi wejść po schodach i tam jest koniec jego podróży. Ja nie wiem, gdzie kończy się moja droga. Nie mam takiego miejsca, do którego mogę się odwołać mentalnie w jakiejś dramatycznej co z poczuciem bezpieczeństwa? Dużo podróżujesz – nie paraliżuje Cię jego brak?Poczucie bezpieczeństwa straciłem w wieku 14 lat, kiedy wyjechałem z rodzinnego domu, żeby zostać marynarzem. To była męska szkoła przetrwania, test charakteru. Nieustannie dostawało się w piernicz od starszych kolegów. Po takim doświadczeniu fali trudno odbudować poczucie bezpieczeństwa. Ale czy to mnie paraliżuje? Pewnie tak. To latami się odkłada i pokłosiem jest chociażby bezsenność. Podczas snu traci się kontrolę – jeśli żyjesz w permanentnym poczuciu braku stabilizacji, to przynajmniej chcesz mieć kontrolę wzrokowo-słuchową. A podczas snu jej nie masz, więc się przed nim instynktownie bronisz. Ale ten strach nie paraliżuje mnie na tyle, żebym zaprzestał poznawać zatem do pierwszej wyprawy, którą odbyłeś jako zaczęło się od przyjaźni. W połowie lat 90. w Polsce został uruchomiony program, dzięki któremu miała się podnieść w narodzie znajomość języka angielskiego. W ramach tego projektu do Świnoujścia – za te nasze marne pieniądze, za które nic nie można było kupić – zjechał nauczyciel angielskiego. Nowozelandczyk Jan Bordgdorf. Przyjeżdżał do wybranego kraju, żeby mieszkać w nim przez pół roku i uczyć. Zaprzyjaźniliśmy i dzięki niemu pozbywałem się wschodnioeuropejskiego sześciu miesiącach Jan wyjechał do Kairu. Tam w British International School uczył bogate dzieci z rodziny Husajna. Mieszkał na wyspie Gezira, w bardzo luksusowej dzielnicy, w kilkupokojowym apartamencie. Pojechałem do niego – kiedy piliśmy alkohol i spadały nam z parapetów doniczki z kwiatami nie musieliśmy sami ich sprzątać. Była od tego ekipa porządkowa. Któregoś dnia wręczył mi przewodnik Lonely Planet, zawiózł na dworzec, wsadził do autobusu jadącego do Marsa Matruh i powiedział: „Oaza Siwa to miejsce, do którego musisz dotrzeć”. I tak z turysty stałem się jazdę tym autobusem?Pewnie. Mężczyźni siedzieli po jednej stronie, kobiety po drugiej. Jechaliśmy przez pustynię – byłem wtedy po raz pierwszy na Saharze. W rudej mgle było widać, że coś lśni w oddali. Kiedy autobus podjechał bliżej, okazało się, że przy drodze stoi facet ze strzelbą. Kierowca nawet się nie zatrzymał. Do dziś mam dreszcze, kiedy pomyślę o Siwa – oazie zamieszkałej przez ludzi – albinosów. To jedno z najważniejszych miejsc w moim odbyłeś dziesiątki podróży. Relacjonowałeś je w reportażach „Gruzja. W drodze na Kazbek i z powrotem”, „Duchy we śnie, duchy na jawie” – o mieszkańcach Papui Nowej Gwinei, którzy żyją na granicy wolności i niewoli, chrześcijaństwa i animizmu, a granica ta „przebiega w poprzek ich serc”. I moja ulubiona „W końcu i ty zapłaczesz. Z Baku do stóp Araratu”, w której piszesz: Czekamy. I znowu cisza. Panna czyta książkę, ja spisuję notatki z podróży. Kiedyś powstanie z nich książka o granicy między Europą a Azją. Właśnie tu jestem. Za plecami mam starą, kolchidzką, grecko-chrześcijańską kulturę opartą na mitach i świętych księgach żydów i chrześcijan. Pijemy wino, jemy mięso, podrywamy dziewczyny…” Wracasz pamięcią do tych miejsc? Co stamtąd w tobie zostało?Ledwo pamiętam, co kiedyś pisałem. Ale kiedy to przeczytałaś, nagle stanęła mi przed oczami tamta scena. Jednak dobrze to wszystko spisać – papier nie zapomina. Stawiasz trudne pytania. Z tych podróży już nic we mnie nie zostało, bo one są już opisane, nazwane. W głowie za to kotłują się te, których nie opowiedziałem. Do nich wracam myślami przede książkę o Chinach…No tak – ale kiedy piszę reportaż o danym miejscu, to tak jakbym tę podróż przeżywał kolejny raz. Kiedy zaczęła się pandemia, pomyślałem, że czas skończyć opowieść o Państwie Środka, której zresztą połowę miałem już jednak głównie opowieść nie o kraju, a o człowieku, który nie potrafi się z nikim porozumieć. Czułem się tak, kiedy tam wylądowałem. Nie mówiłem w ichnim języku, nie znałem ideogramów, nie umiałem niczego przeczytać. A poza Pekinem, Szanghajem czy Hongkongiem niewielu mówi tam po angielsku. Chiny blokują strony Googla, Wikipedii, FB, nie masz dostępu do nawigacji. Nie masz kontaktu ze swoim jest właśnie o tym, jak poradzić sobie z samotnością. Chiny są świetnym poligonem. Musisz nauczyć się pozawerbalnej komunikacji. Możesz kupić zeszyt i kiedy idziesz na obiad, możesz narysować w nim kota, potem go przekreślić i pokazać kucharzowi. Wtedy jest szansa, że dostaniesz do zjedzenia kurczaka. Kiedy zatykasz nos, wiedzą, że szukasz toalety. Chociaż gestykulacje wbrew pozorom nie są łatwe – bo Chińczycy są dobrze wychowani i powściągliwi, nie machają rękoma, nie ocierają się o siebie w tłumie, noszą maski – jeszcze wtedy głównie z powodu zanieczyszczenia. Byłem tam w trudnym czasie, bo w okresie Nowego Roku. Wtedy wszyscy podróżują i nie sposób zarezerwować żadnych za to było kolorowo…Nawet nie wiesz, jak bardzo. Po kilku tygodniach na prowincji – na Nowy Rok wylądowałem w Hongkongu i okazało się, że muszę mieszkać na 4 metrach kwadratowych w 16 osób, a każde z łóżek kosztuje 200 euro za noc. Cała ta podróż wyniosła mnie mniej niż tydzień tam. Ale Hongkong jest miastem ze snu, jest Hollywoodem Dalekiego Wschodu. Kiedy jako mały karateka oglądasz „Wejście smoka”, patrzysz na scenę, w której Bruce płynie łodzią, a za plecami ma Wzgórze Wiktorii. Mijają lata, jesteś dokładnie w tym samym miejscu i masz dreszcze. No i Bruce też tam jest. Jego spiżowy pomnik patrzy ci prosto w oczy. Zresztą na promenadzie Tsim Sha Tsui widzisz też odciśnięte dłonie Jackie Chana czy Jeta że w głowie tlą Ci się nieopowiedziane historie…Najfajniejszą z nich jest opowieść o Ameryce Południowej. Byłem tam – od Meksyku po Ziemię Ognistą – kilkanaście razy, w sumie ze dwa lata. Najpierw włóczyłem się sam po kilka tygodni albo miesięcy, potem wracałem z okazji rajdu Atakamy, Rajdu Dakar, wyjazdów prasowych, czy po prostu, żeby tam przeżyć najbardziej utkwiło ci w pamięci?Hm… kiedy jesteś na południu Afryki w powietrzu czai się agresja. No dobrze, może z wyjątkiem Mozambiku, który jest krajem ludzi niezwykle życzliwych, wyluzowanych. Rozwarstwienie społeczne nie jest tam szczególnie widoczne – wszyscy są biedni. W RPA widzisz z jednej strony ludzi obłędnie bogatych, z drugiej skrajną biedę, a między tymi grupami – przepaść. I tam właśnie czujesz w nozdrzach jakąś złość, gniew. Tymczasem w Ameryce Południowej w powietrzu wisi po prostu seksualność. Nie pytaj, co to oznacza. To się czuje i co Cię tam najbardziej zaskoczyło?Mrówkojad. Nie dziw się, na pewno takiego nie widziałaś (śmiech). W niewielkim górniczym mieście Santa Elena de Uairén w barze „Pod szalonym koniem” czy jakoś tak, żyje sobie taki mrówkojad, który zabawia gości. Kiedy ktoś daje mu palec, potrafi go wciągnąć strasznie mocno. A że nie ma zębów, nie może go odgryźć. Cały bar umiera ze kuchnia? Arenas, tamales, chicha czy queso blanco?Żebyś mnie zabiła, nie pamiętam nazw wielu potraw, które na świecie jadłem, choć kuchnia bywa przygodą. Czasem przyjemną, jak kawa z koglem moglem w Wietnamie, wyrazisty smak wina Casillero del Diablo w Chile, psie mięso z okazji świąt w jakimś indonezyjskim China Town. A w Hondurasie przedstawiciele unikalnej kultury Garifuna wypływają na ocean łodziami, by rękoma łowić żółwie. Żółwia nie można zabić zanim otworzy się łomem jego skorupę. Wiesz, w podróży wiele elementów życia definiuje się na nowo. Jedzenie należy do tej grupy – nie wszyscy przecież zajadają się genetycznie modyfikowaną soją i guacamole, przez które giną ostatnie dzikie lasy. Odkąd Europa pokochała awokado, karczuje się afrykańskie lasy, by je sadzić. Tak jak wcześniej dżungla Borneo zniknęła, żeby dać przestrzeń pod uprawę palmy olejowej, z której robimy trzy lata temu po raz pierwszy wspomniałeś, że pracujesz nad kryminałem, byłam przekonana, że akcję osadzisz gdzieś w świecie. Chociażby w takim Hondurasie. Tymczasem „Bezdech” dzieje się w Warszawie. Dlaczego?Bo jestem przede wszystkim reporterem i najłatwiej opowiedzieć mi o tym, co widzę. Uważam, że w powieści musi zadziałać zasada prawdopodobieństwa, więc do fiction używam tych samych narzędzi, co w przypadku reportażu. Czasem osadzam akcję np. na Borneo, które znam, ale podczas rewolucji, która naprawdę się tam odbyła w latach sześćdziesiątych. W moich kryminałach tło historyczno-obyczajowe zawsze jest odbiciem końcu w Warszawie drzewa są bardziej zielone niż gdzieś indziej, bo zamiast wody piją krew…Po raz pierwszy przyjechałem do Warszawy, by zobaczyć film „Misja” w Kinie Skarpa, o którym radio mówiło, że ma salę z najlepszym nagłośnieniem w kraju. Przyjechałem i siedziałem obok Andrzeja Łapickiego. Więc Warszawa była dla mnie miastem z bajki. A za drugim razem znalazłem się tu po to, by napisać reportaż o ludziach, którzy wyjechali z wielkich miast na wieś i robią ciekawe rzeczy. Tak poznałem panią Magdę Kępińską, która prowadziła artystyczne warsztaty dla dzieci. U niej poznałem pewnego malarza i on mi powiedział o tych do dziś tak patrzę na Warszawę, która jest wielkim cmentarzem i wielkim zobowiązaniem dwóch kultur: żydowskiej i polskiej. Chociaż nie wiem, czy dwóch – one przecież w ciągu tysiąca lat zdążyły tak zrosnąć się ze sobą, że stworzyły jedność – w 1861 roku w czasie, kiedy Rosjanie strzelali do manifestantów na Placu Zamkowym, żydowski gimnazjalista Michał Landy bierze krzyż z rąk zabitego księdza i idzie na czele tego pochodu. Sam też ginie. Dla całych pokoleń Warszawa to miejsce warte największych poświęceń. Dlatego to i dla mnie szczególne opowieści o stolicy ubierasz w formę kryminałów?Kiedy żyjesz z pisania, wiesz, że nie chodzi o to, ile napiszesz, a o to, ile sprzedasz. Jakkolwiek brutalnie to brzmi. Dziś ludzie wolą kryminały niż opowieści obyczajowe. Chciałem sprawdzić, czy potrafię zbudować napięcie. Kiedyś pani w kiosku Ruchu poleciła mi książkę Remigiusza Mroza. Tak ją polecała, że nie mogłem odmówić. Okazało się, że pan Remigiusz potrafi opowiadać w tak cudownie bezczelny sposób, że zasada prawdopodobieństwa go nie przytłacza. To było tak dobre, że pomyślałam wtedy, że i ja spróbuję. „Bezdech” powstał w 32 dni. Drugi kryminał pisałem pół roku. A trzeci, „Bezmiar” kosztował mnie naprawdę dużo że pracujesz teraz nad opowiadaniem i skończyłeś kolejny kryminał…Skarpa Warszawska organizuje ciekawy projekt, w ramach którego kilku autorów kryminałów pisze opowiadania o najcenniejszych obiektach z Muzeum Narodowego. Ja pracuję nad opowieścią o czternastowiecznej rzeźbie Zbawiciela z… wydrążoną głową. Pojawia się po raz pierwszy w 1351 roku w źródłach pisanych jako wyposażenie Kościoła Bożego Ciała we Wrocławiu. Dziwna historia, bo herbem Wrocławia jest głowa Jana Chrzciciela. W tym czasie na Śląsku templariusze mają swoją komandorię, a wielki mistrz templariuszy został spalony na stosie, bo czcił bafometa, czyli głowę Jana Chrzciciela. Co to ma wspólnego ze współczesnym zabójstwem osób badających rzeźbę z Muzeum Narodowego? co do kryminału, „Bezsen” znowu będzie przede wszystkim o to? Skoro nie możemy jej tak łatwo oswoić w rzeczywistości, to chociaż oswajajmy ją w literaturze. Opowieść dzieje się dwutorowo, w stanie wojennym i jednocześnie podczas epidemii koronawirusa. To dobry kontrapunkt. Rzecz dzieje się podczas wyborów. Okazuje się, że jeden z kandydatów na prezydenta jest zamieszany w tajemnicze morderstwo, które z kolei ma związek z odnalezieniem pewnej każdym razem, kiedy się widzimy przychodzisz na spotkanie z jakąś książką. Co obecnie czytasz?Zaraz zaczynam nową książkę Joanny Jax. Dzieje się w 1920 roku w Warszawie. Główny bohater jest komunistą, chce internacjonalnej wspólnoty oraz likwidacji państw narodowych. Zakochuje się w dziewczynie, która pochodzi z konserwatywnej rodziny i jest narodową jak motyw z szekspirowskiego „Romea i Julii”.Raczej odniósłbym ten wątek do obecnej sytuacji w Polsce. Powiem ci więcej, kiedy przeczytam. Wiesz, kolejna lektura to trochę tak jakbym się udawał w kolejną podróż tylko bez non stop w jesteśmy w tej samej drodze, bez powrotu. Możemy iść bezmyślnie i marnować czas, ale możemy też pozwolić sobie na zachwyt nad światem. Nie trzeba zaraz lecieć do Papui. Trzeba tylko podejść dość blisko, żeby zacząć widzieć. Tysiące ludzi mijają codziennie tablicę z opisem czynu Michała Landego i przegapiają jedną z najlepszych opowieści Starego Miasta. Praca: Domy opieki w Włocławku. 173.000+ aktualnych ofert pracy. Pełny etat, praca tymczasowa, niepełny etat. Konkurencyjne wynagrodzenie. Informacja o pracodawcach. Szybko & bezpłatnie. Zacznij nową karierę już teraz!
Wzruszająca opowieść o poszukiwaniu miłości i szczęścia. Dziewięcioletni Rasmus z domu dziecka marzy, że znajdzie kogoś, kto go pokocha i ofiaruje mu prawdziwy, ciepły dom rodzinny. Pewnego szczególnie pechowego dnia nieszczęśliwy i samotny Rasmus podejmuje decyzję o ucieczce. Po nocy spędzonej w szopie spotyka Oskara – włóczęgę. Razem wyruszają na wędrówkę. Czeka ich długa i niebezpieczna droga. Przeczytaj tę książkę, a docenisz swoich przyjaciół. Kategorie: Książki » Literatura piękna » Przygodowa Książki » Literatura piękna » Książki dla dzieci i młodzieży » Książki dla dzieci » Literatura zagraniczna dla dzieci » Literatura zagraniczna dla dzieci 7-13 lat Język wydania: polski ISBN: 9788310136022 EAN: 9788310136022 Liczba stron: 232 Wymiary: Waga: Sposób dostarczenia produktu fizycznego Sposoby i terminy dostawy: Odbiór osobisty w księgarni PWN - dostawa do 3 dni robocze InPost Paczkomaty 24/7 - dostawa 1 dzień roboczy Kurier - dostawa do 2 dni roboczych Poczta Polska (kurier pocztowy oraz odbiór osobisty w Punktach Poczta, Żabka, Orlen, Ruch) - dostawa do 2 dni roboczych ORLEN Paczka - dostawa do 2 dni roboczych Ważne informacje o wysyłce: Nie wysyłamy paczek poza granice Polski. Dostawa do części Paczkomatów InPost oraz opcja odbioru osobistego w księgarniach PWN jest realizowana po uprzednim opłaceniu zamówienia kartą lub przelewem. Całkowity czas oczekiwania na paczkę = termin wysyłki + dostawa wybranym przewoźnikiem. Podane terminy dotyczą wyłącznie dni roboczych (od poniedziałku do piątku, z wyłączeniem dni wolnych od pracy). Astrid Lindgren ur. 1907 - zm. 2002 Astrid Lindgren to znana na całym świecie szwedzka autorka książek dla dzieci. Jej powieściami zaczytują się kolejne pokolenia zarówno najmłodszych, jak i nieco starszych czytelników, którzy chętnie wracają do ulubionych książek z dzieciństwa. Jako pisarka Lindgren zadebiutowała dość późno, bo w wieku 37 lat. Wydawała wtedy „Zwierzenia Britt-Marii”, które zostały pozytywnie przyjęte przez krytyków. W tym czasie Lindgren postanowiła poświęcić się tworzeniu literatury dziecięcej. W swoich książkach zastąpiła moralizatorstwo humorem i niezwykłymi przygodami, które przeżywają mali bohaterowie. Wiosną 1944 roku pisarka zaczęła spisywać niezwykłe losy rezolutnej Pippi Pończoszanki, która do dziś pozostaje jedną z najbardziej oryginalnych rozpoznawalnych postaci w literaturze dziecięcej. Książki o przygodach rudowłosej dziewczynki odniosły ogromny sukces i przetłumaczono je na ponad 70 języków. Co ciekawe, postać Pippi wymyśliła córka pisarki, a sama Lidgren jako dziecko była niezłym rozrabiaką – wraz z koleżankami stroiła żarty z nauczycieli, uwielbiała wspinać się na drzewa i chodzić po dachach, wykazując się odwagą i zwinnością. Do innych znanych powieści Astrid Lindgren należą „Dzieci z Bullerbyn” (które wiele osób zapewne pamięta jako szkolną lekturę), „Rasmus, Pontus i pies Toker”, „Bracia Lwie Serce” czy też „Ronja, córka rozbójnika”. Za swoją twórczość pisarka otrzymała wiele nagród, zarówno szwedzkich, jak i zagranicznych. Na wniosek polskich dzieci Astrid Lindgren otrzymała Order Uśmiechu.
Praca w domu (Bez doświadczenia,zdalnie) 4400 - 5500 zł/mc. 4 400 - 5 500 zł / mies. brutto Elastyczny czas pracy, Praca w weekendy Miejsce pracy: Praca zdalna Rozwiązaniem tej krzyżówki jest 8 długie litery i zaczyna się od litery K Poniżej znajdziesz poprawną odpowiedź na krzyżówkę bezdomny żebrak, włóczęga, jeśli potrzebujesz dodatkowej pomocy w zakończeniu krzyżówki, kontynuuj nawigację i wypróbuj naszą funkcję wyszukiwania. Czwartek, 7 Listopada 2019 KLOSZARD Wyszukaj krzyżówkę znasz odpowiedź? podobne krzyżówki Kloszard Włóczęga bez domu i bez pracy inne krzyżówka Bezdomny Francuski bezdomny Bezdomny pies Pies bezdomny i zdziczały Książe i żebrak Żebrak Żebrak z neapolu Kalwaryjski, to żebrak chodzący po odpustach 3j żebrak altruista? Autor powieści królewicz i żebrak Parias, żebrak, chudopachołek Dziad, żebrak, golec ” i żebrak” twaina Włóczęga Gwarowo ulicznik włóczęga Gwarowo włóczęga Włóczęga gwarowo Potocznie włóczęga W literaturze hiszp.: włóczęga, oszust Włóczęga ze sztuki "czekając na godota", trendująca krzyżówki 20j artykuły, wiktuały i wyroby D16 matka skamieniała z bólu M9 odpowiadają za kolor oczu Rzeka płynąca przez olsztyn I4 do odwalenia przy orce M1 atomowa ewa Podziałka mapy H16 naczynie jota w jotę N20 cichy obok ciepłego pieca Pedałuje, wożąc pasażerów po piotrkowskiej w łodzi Ł16 jeszcze nie luksus, ale miło E3 każdy telefon go ma F16 klucz do mapy K17 dzienniczek akademiczek A16 peleryna chęcią żądzy tka Słowo łazęga posiada 84 synonimy w słowniku synonimów. Synonimy słowa łazęga: włóczęga, łazik, włóczykij, tułacz, łajza, powsinoga, szlaja, wagabunda
Są chwile w życiu zbyt wielkie, by je zapomnieć. Należy do nich również ta chwila, gdy po długiej, bezkresnej wędrówce w jednym i tym samym kierunku wraca się do miejsca, z którego się wyszło, kiedy własnym wzrokiem, słuchem, dotykiem rąk sprawdza się wielkie misterium… okrągłości Ziemi. Skończyć studia i wyruszyć dookoła świata. Na taki pomysł wpadają dziś rzesze studentów, a linie lotnicze walczą o zawartość ich kieszeni specjalnymi taryfami. W 1926 r. Tadeusz Perkitny i Leon Mroczkiewicz wyruszyli w podróż z pozoru taką samą, a jednak zupełnie inną. W czasach, gdy młodzież z wyższych sfer udawała się najwyżej do Francji albo do Włoch, by nabyć światowej ogłady, oni zapragnęli egzotyki. Mieli młodzieńczy zapał, dyplomy inżynierów leśnictwa i technologii drewna, aparat fotograficzny i słoik kiszonych ogórków na drogę. Akurat tyle, żeby zrealizować marzenia. Widzieli Paryż, w którym tańczyła wówczas słodka Mulatka Josephine Baker, i Aconcaguę, najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Błądzili po ogromnym Szanghaju, gdzie patrzyli na jakieś bezbrzeżne mrowisko lub gniazdo robaków ulepione ze skorupy błota i z zapcha- nych kałem krużganków. Jakieś cuchnące bajora i dymem przeżarte kominy. Ludziom nie starcza pojemność ruder, nie mogą ich pomieścić przepastne podwórza, więc rozsadziwszy ściany swą potworną ciżbą, tryskają przez wszystkie szczeliny, leją się przez bramy, wypływają ze śmietników i jak struga pieniącej się mazi chlustają na ulicę. W świecie, który chłonęli dwaj poznaniacy, rodziła się nasza współczesność. Bladzi, wyniszczeni Chińczycy pracowali jak mrówki w wilgotnych piwnicach, Afrykańczycy z nadzieją opuszczali domy, upchnięci w ładowni statku o symbolicznej nazwie „Europa”, a w Hameryce najubożsi europejscy emigranci zapuszczali właśnie korzenie. Pat i Pataszon, jak o sobie mówili, jeden zbyt krępy, drugi przydługi, obaj bez środków do życia, ruszyli w ten świat. Nie podróżowali z naukową misją, nie szukali, jak artyści, inspiracji haremami czy egzotyką. Nie zwiedzali wspaniałych budowli, by zachwycać się ludzkim geniuszem. Dzielili los tysięcy niepiśmiennych biedaków, których nędza wyrzucała za ocean i dalej. Jako drwale, pucybuty, pomocnicy ogrodników i pokojówek zarobili na bilet, więc wsiedli na statek do Brazylii, żeby przekroczyć równik – razem z innymi Maćkami i Staśkami, którzy zabrawszy cały majątek, czyli przepoconą pierzynę, opuszczali drewniane chałupy. Na zawsze. Tak się zaczęła ich trwająca cztery lata wolność, nędza, młodość, droga. BRAZYLIJSKA GORĄCZKA – Czy to wnet będzie panoczku, ta lenia na morzu, gdzie się woda podobnoć jak w garnku gotuje? Czy nam nie spali parowca? Czy nas ten żar nie poparzy? A od tej lenii, czy to jeszcze panoczku daleko od tego Sanpałla? A ludziska w owej Brezelii czy czarne jak smoła? Czy chodzą zawżdy ino całkiem nago? Były to czasy tzw. brazylijskiej gorączki, która ogarnęła tysiące Polaków. rząd brazylijski fundował darmowy bilet w jedną stronę, obiecywał nadania ziemi, a plantacje porzucone przez czarnych niewolników czekały na nowe tanie siły. Płowi wieśniacy z Mazowsza i Galicji zastąpili Murzynów, których oswobodził rządowy dekret. i wkrótce to ich zaczęło pożerać zielone piekło. Nie wytrzymywali ani klimatu, ani chorób tropikalnych, ani niewolniczej pracy. Na uciekinierów czekała kula w plecy, a na tych, którym udało się zbiec i trafić do boskiego Rio – żółta febra. Nie wiadomo, ilu niepiśmiennych chłopów z całymi rodzinami zmarło na tę brazylijską gorączkę. Kilku sfotografował Tadeusz Perkitny, który przez chwilę wśród nich przebywał. Tak jak nieszczęśni towarzysze podróży dostał tabliczkę z numerem na szyję i darmowy bilet do miejsca przeznaczenia. Do pracy, która pozwoliłaby przeżyć w Brazylii i posunąć się kilka kroków dalej w wędrówce dookoła świata. Nie ma się co łudzić! Sami nie wiedząc jak i kiedy, spadliśmy na samo dno człowieczej społeczności. Jesteśmy wśród ludzi najniżej zepchniętych, najbardziej maluczkich, najskąpiej obdarowanych przez los, którzy każdy grosz i każde ziarenko czarnej fasoli muszą zdobywać twardymi ciosami kilofa. Dziesięciogodzinny dzień pracy w parnej puszczy, ciągły głód i wieczory spędzane w towarzystwie kolegów wydłubujących sobie pasożyty spod paznokci. To nie była radosna Brazylia znana z opisów przygód obieżyświatów. A brazylijski las deszczowy nie stał się dla nich otchłanią zieleni zamieszkaną przez niezwykłe zwierzęta, ale miejscem morderczego wysiłku. Do takiej Brazylii i takiej puszczy, w której rąbie się i dźwiga podkłady kolejowe, nie dotarło wielu. Ci zaś, którzy tam się znaleźli, nie znali liter, by ją opisać. Zresztą nie znali też innego świata, więc nie dziwili się tamtemu, zredukowanemu do pracy i jedzenia. Tadeusz z Leonem, nieśmierdzący groszem, poznawali inne przestrzenie niż podróżnicy, odkrywcy i zdobywcy, dlatego ich doświadczenia nie są związane jedynie z samym przemierzaniem Ziemi. Są zapisem życia, a raczej kilku żyć, których skosztowali po drodze. „Ten kto podróżuje, żyje dwa razy” – to stare przysłowie w dzisiejszych czasach masowej turystyki straciło sens. Ale Tadeusz i Leon nie byli turystami. Dlatego kiedy dostawali zajęcie na bezdrożach Argentyny, przyjmowali je w ciemno. Pracowali przy wytyczaniu linii kolejowej przecinającej bezludne, po horyzont takie same krajobrazy. Po kilku miesiącach spędzonych w zimnej pustce pokochali jej surowość, przestrzeń, bezwzględną prawdę, którą ofiaruje, i zadumę, do której skłania. kiedy wędrówka prowadziła ich na skraj głodu, z kilku desek sklecali grande Atelier Fotografico d’Arte. Tam wykonywali portrety zamówione przez kabokli (potomków czarnych niewolników, europejskich emigrantów i miejscowych Indian). Część z nich sprzedali, część zjadły mrówki, ale te, które pozostały, są niezwykłym dokumentem tamtego miejsca i czasu.
ZegjYDI. 401 288 460 147 125 212 257 425 296

włóczęga bez domu i pracy